Bez kultury niezależnej miasta są nudną dystopią
Nierówna walka o przetrwanie przy samorządowej ślepocie.
Duże polskie miasta zasysają ludność z prowincji, to problem znany nie od dzisiaj. Lata dziewięćdziesiąte były ciężkie wszędzie, ale nawet u progu nowego wieku peryferie trapiły intensywne problemy strukturalne. Destrukcja transportu publicznego, pogardliwa narracja w mediach i polityce (szczególnie w czasach liberalnych rządów, nie zdziwię się, jeśli wróci przy obecnej, kościółkowo-kapitalistycznej koalicji), obcinanie funduszy, erozja infrastruktury kulturalnej. To wszystko złożyło się na krajobraz, do którego nie chce się wracać - doświadczyłem tego na własnej skórze, widząc przemianę rodzinnego Zgorzelca. Miasta o udanej, choć ekscentrycznej strukturze ekonomicznej, ale z kulturalną ofertą kurczącą się w zasadzie od moich licealnych czasów. Zostawienie organizacji i kształtu kultury i rozrywki niemal wyłącznie w prywatnych rękach ma opłakane skutki. Dlatego mimo wielkiej miłości do mojej rodzinnej okolicy, za dom obrałem wielkie miasto, obiecujące coś zgoła innego. To właśnie metropolie mają być centrami kultury i agregatami niezależnej działalności. Władze, niezależnie od partyjnych barw, lubią podkreślać podobne wartości w materiałach promocyjnych.
W praktyce wygląda to różnie. Samorządy finansują w znaczącej części tzw. kulturę wysoką, ignorując, czy w skrajnych przypadkach nawet niszcząc przejawy kultury niezależnej. Czasami łaskawie sfinansują jakiś festiwal, ale na długofalową, stabilną pomoc mogą liczyć nieliczni. Tymczasem to strategia nie tylko archaiczna i krótkowzroczna, ale mocno obciążająca budżet. Wystawne sale koncertowe co roku pochłaniają miliony złotych - nawet ułamek tej kwoty to linia życia dla niezależnych podmiotów. Śmiem twierdzić, że taka inwestycja przekłada się na o wiele lepsze miasto, bardziej dynamiczne, atrakcyjne dla młodych, trzymające na miejscu starszych. A przecież - przynajmniej na poziomie deklaracji - o to chodzi włodarzom i włodarkom polskich metropolii. Czy to samo można powiedzieć o sali koncertowej, której budowa kosztowała ponad 140 milionów złotych? Niekoniecznie. Nikt nie zagra tam swojego pierwszego koncertu, a tworzenie relacji międzyludzkich to ciężka sprawa w opresyjnej przestrzeni foyer. Istnieje wersja rzeczywistości, w której kultura wysoka i niezależna są równo traktowane. Dotarcie z nią do większej liczby uszu jest mocno utrudnione. Polskie samorządy i dyskusja o kształcie miast cierpią na brak sensownego podejścia do kultury, często ignorując ją zupełnie. W Indeksie Zdrowych Miast, ogólnokrajowym badaniu jakości życia w miastach na prawach powiatu, kwestie kulturalne są przypisem na marginesie. Oczywiście, nie twierdzę, że powinny być najważniejsze, ale brak systemowego podejścia na każdym szczeblu pokazuje, że nie znajdują się nawet w średnim rejestrze zainteresowania. Wiele samorządów najchętniej pozbyłoby się kultury w ogóle, zwalniając środki z budżetu i męczących petentów i petentki z kalendarzy. Pojedyncze zrywy w postaci wyścigu po tytuł Europejskiej Stolicy Kultury - swoją drogą inicjatywy, która robi więcej szkody niż pożytku - wolę zbyć milczeniem, bo najczęściej w żaden sposób nie przekładają się na długofalowe korzyści. Zdarzają się pozytywne przykłady, jak Gdańsk, gdzie szerokie wsparcie dla artystów i artystek z różnych scen i segmentów popularności przekłada się na świadomą i zaangażowaną publikę. Natomiast ciężko postrzegać je inaczej niż jako wyjątki potwierdzające regułę.
Kultura niezależna, skazana na chimeryczne wiatry wolnego rynku, jest w ciągłym stanie zagrożenia. Największy problem, znany również z rynku mieszkaniowego, to kwestia lokali. Jeśli miasto nie przeznacza miejsc do użytku kulturalnego - mimo, że nimi dysponuje, ale np. sprzedaje je pod hotele i apartamenty - trzeba ich szukać komercyjnie. A nawet jak się je znajdzie, to prywatny właściciel nie gwarantuje żadnej stabilności, a na pewno nie traktuje najemców preferencyjnie. Branie pod uwagę nie wypracowanych zysków, a wartości dla życia kulturalnego, to raczej niespotykana postawa wśród czynszożerców (swoją drogą, do tej grupy należy wielu samorządowców, a niektórzy doczekali się nawet statusu kamienicznika).
W tym roku we Wrocławiu pojawiło się nowe miejsce, Bemma Bar, zlokalizowane przy hostelu w centrum miasta. W kilka miesięcy stało się jednym z najważniejszych punktów z muzyką niezależną. To zasługa Huberta Kostkiewicza (muzyka znanego m.in. z The Kurws), który postawił na ambitny, ale szeroki program wydarzeń. Niestety, grudzień to koniec Bemma Baru, bo właściciel budynku podniósł czynsz do haniebnych wysokości. Miejsce zniknie, podobnie jak kontynuacja jego programu. Sąsiednia Wyspa Tamka, również ważny ośrodek muzyczny (organizuje się tu koncerty, imprezy didżejskie, a na miejscu funkcjonują studia, pracownie i salki prób), istnieje tak długo wyłącznie przez to, że trudna sytuacja ekonomiczna zmusiła prywatnego właściciela terenu i budynku do przesunięcia planów na otwarcie hotelu. Kiedy te plany się zrealizują, artystyczna społeczność Tamki rozpierzchnie się po całym mieście, co ograniczy inspirujące interakcje, dzisiaj będące tam codziennością.
Nie będę tutaj jakoś szczególnie odkrywcza, takie niewielkie miejsca, jak nasze, są pewnego rodzaju inkubatorem sceny, tutaj można zagrać pierwszy koncert, poznać ludzi, pogadać o muzyce. Uważam, że każde miasto potrzebuje przynajmniej jednego takiego adresu, a w skali kraju to takie komunikacyjne artystyczne węzły - mówi Justyna Banaszczyk (nagrywająca pod ksywą FOQL) z łódzkiej Ignorantki. Historia tego miejsca to wręcz przykładowe spartolenie ze strony miasta. Przedłużający się remont ulicy odciął lokal od napływu klientów i klientek i zmienił codzienną logistykę w koszmar. W Ignorantce grają perły rodzimego podziemia i debiutanci - to bodaj jedyne miejsce w Łodzi o takim profilu. Przez nieporadną politykę miasta Ignorantce grozi likwidacja, a jest to przedsięwzięcie rodzinne, o bogatych tradycjach. Justyna nie ma złudzeń co do priorytetów miejskich włodarzy: kultura niezależna nie istnieje dla urzędników, czy to w Warszawie, czy w Łodzi, czy we Wrocławiu, wszędzie osoby mają te same problemy, jesteśmy zdani sami na siebie. Czasem uda się dostać jakiś grant, ale nie ma w tym żadnej polityki, żadnej ciągłości. Tymczasem Ignorantka, ale także np. Bemma Bar, czy wrocławskie Uczulenie, spełniają ważne społecznie funkcje. Jeśli chodzi o ilość ekip i projektów, to jest ich wciąż bardzo dużo i pojawiają się nowe twarze - podkreśla Justyna. Kultura niezależna to nie zabawa podstarzałych weteranów alternatywy, ale żywe zjawisko, które wykluwa się nawet w niesprzyjających warunkach. Pandemia była pierwszym uderzeniem kosy w tę eksplozję kreatywności, kryzys wysokich kosztów na rynku komercyjnym jest kolejnym.
Wrocławskie Uczulenie jest bardzo podobnym miejscem, ale w przeciwieństwie do Ignorantki, nie musi mierzyć się z logistyczną apokalipsą. Funkcjonuje w ciągu popularnych lokali pod kolejowym nasypem, jako projekt wpisany w przestrzeń baru Czuła Jest Noc. Od lat odbywają się tu undergroundowe koncerty i imprezy, nie brakuje oferty dla osób queerowych, czy wydarzeń charytatywnych. Znaczenie Uczulenia nie jest symboliczne, widząc ile młodych i starych projektów z Polski i zagranicy szuka dla swojej muzyki przestrzeni - czy to na trasach koncertowych, czy na debiut, czy po prostu, by móc zagrać we Wrocławiu. My odbieramy to miejsce jak dom, a dla ludzi tu przychodzących mniej lub bardziej cyklicznie to pewien azyl, dobro wspólne, które chcemy, żeby trwało. Zawiązała się tu silna reprezentacja kolektywów, czy promotorów/ek, którzy u nas zaczynali, dziś rozwijają swoje pomysły na większą skalę. Zwykle tych ciekawych brzmieniowo propozycji jest więcej niż miejsc w kalendarzu, co świadczy o sile twórczej i dużej, lokalnej potrzebie do wyrażania się. Mamy wrażenie, że wypełniamy pewną lukę we wrocławskim krajobrazie imprezowo-koncertowym i dobrze nam z tym. Wiele osób podróżujących za lub z - muzyką - mówi, że jesteśmy „podobni" w ciepłym tego słowa znaczeniu do warszawskich Chmur, czy łódzkiej Ignorantki. Taka niezalowa misja - mówi Łukasz Lorenc z regime, który od dawna razem z ekipą odpowiada za program Uczulenia. Mimo tego poczucia misji, miasto nie jest zainteresowane wsparciem. Ba, podejrzewam, że nawet nie zdaje sobie sprawy z istnienia azylu pod kolejowym nasypem. Jeśli nie weszło się x lat temu we współpracę z miastem, to tak naprawdę w oczach miasta się nie istnieje. Pewną mocą może być też siła rekomendacji innych podmiotów. My działamy zupełnie oddolnie, nie mamy relacji z Wydziałem Kultury, bo nie bardzo czujemy by ktoś nas tam traktował poważnie. Mieliśmy różne podejścia do grantów i składania projektów, ale finalnie przy wynikach kończyło się to fiaskiem - przestaliśmy „budować portfolio" i wypełniać tabelki - ostatni raz w trakcie pandemii gdy dosłownie wszyscy rzucali się na wnioski. Raz udało nam się uzyskać mikrogrant, zrobiliśmy wtedy projekt międzypokoleniowy - dla seniorów/ek i osób młodych (chyba jeszcze w 2017-2018 roku). Działamy więc zupełnie oddolnie. Super by było, gdyby został stworzony sektor wspierający przestrzenie działające w swojej specyfice, niszy, gdyby miasto mogło gospodarować taki budżet i być otwarte na współprace, rozumiejąc, w jakiej estetyce dane miejsca funkcjonują, nie próbując ich na siłę modelować pod swoje dyktando. Jeśli taki program by powstał, z przyjemnością wzięlibyśmy w nim udział, dokumentując ile udało się przez każdy sezon zrobić.
Brak programów wsparcia dla kultury niezależnej to problem ideologiczny, nie fiskalny. Lokale, wyprzedawane kapitałowi za śmieszne pieniądze, z powodzeniem mogłyby służyć aktywnym, zaangażowanym osobom i organizacjom. W lokalach miejskich można starać się o obniżkę czynszu, my jesteśmy w lokalu prywatnym, więc dostaliśmy podwyżkę - mówi Justyna. Przypadek Ignorantki jest oburzający, ale w jakimś sensie typowy dla wielu polskich miast, które wikłają się w długoletnie remonty ulic, nie zważając na ofiary, które takie prace ze sobą niosą. Justyna: epopeja remontowa sprowadza się do totalnej niekompetencji władzy samorządowej, przetargów wygrywanych przez firmy krzaki, które przeprowadzają remonty w skandaliczny sposób, opóźnień tych remontów sięgających lat... To jest dramat. Z tego co widzę, to nie tylko w Łodzi, ale w wielu miastach. Mści się podejście wybierania najtańszych ofert w przetargach i samobójcza dyktatura samochodozy, za które miasta i tak zapłacą więcej, choć to rachunki odsunięte w czasie i mniej oczywiste.
Dla biznesów to jest mogiła, dostępność i ruch uliczny to podstawa. Sklepiki, miejsca, które mają po kilkadziesiąt lat padają, bo ludzie po prostu wybierają inne ścieżki. To prostszy mechanizm, niż się wydaje. Nam to odebrało całe rzesze klientów tzw. „codziennych", na samych koncertach nie da się przetrwać - konstatuje smutno Justyna. Być może to największy problem, który stoi na przeszkodzie przejrzenia na oczy przez samorządy. Miejsca takie, jak Ignorantka czy Uczulenie są dla nich kolejnym barem, czy klubokawiarnią. Justyna dokłada doskonałą analogię z poezją: obie dziedziny są równie niszowe, z tą różnicą, że autor tomiku poetyckiego, który przeczytało kilkaset osób, może zostać nagrodzony nagrodą Nike. W przypadku muzyki eksperymentalnej coś takiego jest niewyobrażalne. To wiele mówi o niedorozwinięciu kultury sztuki dźwięku w Polsce i zepchnięciu jej na totalny margines. Ta - wybaczcie - ignorancja rodzi się przez nieefektywną, hierarchiczną i oderwaną od rzeczywistości strukturę władz samorządowych. Urzędy o większości spraw decydują w sposób mało przejrzysty i arbitralny, nie zdając sobie sprawy z rzeczywistych potrzeb i aspiracji osób mieszkających i działających w mieście. W rozbudowanej i skomplikowanej rzeczywistości potrzeba nowych, o wiele bardziej demokratycznych sposobów na diagnozowanie i rozwiązywanie problemów. Mamy do tego narzędzia, ale ich wdrażanie często zostawia wiele do życzenia, o czym zresztą pisałem w kontekście wrocławskiej Rady Kultury. Dyskusja o demokratyzacji wielu samorządowych struktur może być przerażająca nawet - a może przede wszystkim - dla liberalnych władz, ale warto o nią walczyć. Szczególnie w kontekście przyszłorocznych wyborów.
Nie da się ukryć, że pandemia zostawiła po sobie długie echo. Kultura niezależna oberwała w niej bardzo mocno, część miejscówek się zamknęła, a wielu ludzi po prostu zrezygnowało z eksplorowania własnych chęci ekspresji. Łukasz: na pewno nie brakuje osób, które chcą grać, występować. Brakuje jednak często środków, by móc to sensownie finansować, lub by „bramka" mogła zadowolić stronę organizującą. Ludzi jest mniej - i trudno powiedzieć czy mniej konsumują kulturę - czy to, co zmienił COVID, to jednak grubsza sprawa, bo mogło to przewartościować wiele życiorysów, które wciąż mogą kochać muzykę, ale po prostu - rzadziej wychodzą po nią z domów. Oczywiście bywa i tak, że mamy full i jest ogień, ale ten żywy ogień sprzed 2020 lekko przygasł. Justyna: sytuacja zmieniła się o tyle, że teraz w większości miejsc trzeba zapłacić za zorganizowanie koncertu i oddać część kasy z bramki, my tego nie praktykujemy.
Jeden z największych mitów dotyczących muzyki niezależnej, to oczywiście ten głoszący, że to zjawisko dla nikogo. Tymczasem wystarczy sprawdzić program dowolnej niezależnej miejscówki, żeby zobaczyć, że tak naprawdę to zjawisko dla wszystkich. Wobec uniformizacji mainstreamu przez algorytmy, podziemie jest ofertą różnorodną pod każdym względem: stylistycznym, pokoleniowym, nawet technologicznym. Ale funkcjonowanie w tym obiegu to często wyrzeczenia. Łukasz: gdy są zasoby, to łatwiej jest ci funkcjonować. Na mniejszym stresie, możesz godnie płacić wykonawcom i podwykonawcom. Nie brakuje ludzi, którym się chce robić rzeczy - tylko trudno się wyrwać z systemu. Mamy know how, wiemy co jest 5, żeby to działało na pełnych obrotach, ale w momencie, gdy nie jest to twoją pracą, a wieloletnią zajawką, pasją, to też inaczej możesz to układać w głowie. To w sumie wieczna układanka. Musieliby się znaleźć ludzie na wyższym szczeblu tego systemu, którzy chcieliby pomagać i wspierać podobne realizacje, niż próbować budować wszystko od nowa, gdzieś indziej. Skoro udało się pewnej grupie zawiązać coś na tyle trwałego, ale brakuje im zasobów finansowych - dlaczego nie pomóc usprawnić ich działań? My zawsze jesteśmy otwarci, ale też mamy świadomość, że mamy już społeczność, której dobrze pod nasypem, co by nie było... i nie chcielibyśmy jej stracić. Jednak dziś już nie chce nam się walczyć i udowadniać, że warto nam dać ten głos na szerszym forum. Co najważniejsze, nikt z nas się na tym nie bogaci, wszystko co zostaje, wkładamy wciąż w projekt, wiec to pewnego rodzaju wolontaryjne funkcjonowanie, nie biznes.
Kolejnym mitem dotyczącym kultury niezależnej, jest jej rzekoma roszczeniowość. Kapitalistyczne wampiry sprowadzają ją do hasła: pierdzimy w syntezatory i nam się coś z tego tytułu należy. Nic bardziej mylnego. Środowiska niezależne są pracowite i wytrwałe. Znają siłę kolektywów i wzmacniają się każdą porażką. Z rozmowy z Łukaszem najbardziej lubię ten fragment: wciąż rozkminiamy zmiany, chcemy by Uczulenie było samonapędzającym się perpetuum mobile, bo widzimy to miejsce jako dobro wspólne, wyższe i chcemy ten temat dowieźć, by służył kolejnym pokoleniom. Pokoleniowa ciągłość, łańcuch inspiracji, samostanowienie - to piękne wartości, które przyświecają wielu osobom działającym na scenie. By je realizować, nie trzeba astronomicznych budżetów pochłanianych przez kulturę wysoką, która ma zerowy wpływ na rzeczywistość, poza podnoszeniem poczucia wartości u klas wyższych. W przyszłym roku czekają nas wybory samorządowe. Nie ma lepszego czasu na wywieranie presji na lokalne władze. W miastach, gdzie kultura niezależna funkcjonuje dobrze, po prostu żyje się lepiej.
Jeśli chcecie wesprzeć Ignorantkę, to właśnie toczy się zbiórka pod tym linkiem.
O takie teksty o kulturze <3. Wspaniała, trafna i smutna diagnoza. Jak jeszcze w 2015 mogło się wydawać, że kultura niezależna jakoś daje sobie radę, ale z roku na rok jest coraz gorzej, miejsca - nawet w Warszawie - się zamykają albo zmieniają w zwykłe kawiarnie/knajpy, bo na koncertach się nie zarabia. Smutne to wszystko.