Na polu kultury tzw. wolny rynek (a w zasadzie pełzający oligopol) poczynił gigantyczne szkody, które naprawić może tylko interwencja połączonych sił społecznych i publicznych. Ludzie złej woli lubią w tym kontekście wskazywać na niedostatki pisowskiego państwa, które rzeczywiście dokonało dalszej destrukcji. Najróżniejsze instytucje kultury, fundacje i galerie zostały przejęte przez niekompetentnych siepaczy spod znaku flagi i krzyża. Dlatego najlepszym narzędziem jest samorządność, oddanie jak największej władzy w ręce społeczeństwa na poziomie lokalnym. W końcu nikt tak dobrze nie zna potrzeb i problemów, jak ci, których one dotyczą.
Samorządność to jedno z haseł, które ma odróżniać demokratyczną opozycję od rządzącej prawicy, która uwielbia centralizację na każdym poziomie życia politycznego i społecznego. Oczywiście, ramy prawne w jakich działają samorządy, są dalekie od partycypacyjnego ideału, ale jednak dają możliwości większego wsłuchiwania się w głos mieszkańców i mieszkanek. Jednym z największych miast, w którym rządzi opozycja, jest Wrocław i na tym przykładzie warto się przyjrzeć czy te demokratyczne deklaracje przekładają się na praktykę.
Moim celem była zmiana - powtarza się w wypowiedziach praktycznie każdej osoby, która z powodzeniem startowała w wyborach do wrocławskiej Rady Kultury. I niemal wszystkie przez zmianę rozumiały większą partycypację strony społecznej i bardziej otwarty dialog ze strony miejskiej. Dzisiaj tylko potrząsają głową we frustracji - mimo urzędniczych zapowiedzi, rekomendacje Rady ugrzęzły za murem wrogości prezentowanej przez reprezentantów miasta, a nawet samego prezydenta Sutryka. Na polu kultury, podobnie jak na wielu innych wrocławskich polach, dialog ze stroną społeczną pozostaje mrzonką, a słowo feudalizm odmienia się przez wszystkie przypadki. Nie chodzi tutaj o zawiedzione ambicje i stołki, a o rzeczywisty wpływ środowisk, których dotyczą decyzje podejmowane w magistracie. Nie chodzi o pieniądze, a o społeczną energię, która objawia się przy każdym panelu, kongresie i powszechnych wyborach, jak te do Rady Kultury - energię, która z czasem przekształca się w zawód, frustrację, a na końcu marazm i wycofanie się z działalności społecznej. Historia wrocławskiej Rady Kultury to niejako dzieje tutejszej samorządności w pigułce - szumne, zapowiedzi, pierwsze dobre kroki i zawód, sprokurowany przez urzędniczą butę i niezrozumienie standardów współczesnej demokracji, wymagającej coraz większego podziału władzy ze stroną społeczną. Jednocześnie, rozmawiając z osobami z urzędu, nietrudno zauważyć u nich dobrą wolę wobec kultury, aczkolwiek jest to wola operująca w sztywnych ramach panującego systemu, zbudowanego na hierarchiach i niedopuszczającego do zbyt wielkich kompromisów. Kultura to obszar konfliktów, czasem bardziej, innym razem mniej konstruktywnych, ale podstawą do ich pokonania jest dialog i dobra wola - a tego zdarza się brakować we Wrocławiu. Z wielu bardzo złożonych powodów, które nie są właściwe tylko dla stolicy Dolnego Śląska.
Europejska Stolica Kultury, czyli zmarnowany potencjał
W 2016 roku Wrocław cieszył się tytułem Europejskiej Stolicy Kultury. Jeszcze przed rozpoczęciem wydarzenia, środowiska związane z kulturą zauważyły niepokojące tendencje - coś, co miało promować lokalność, nabierało marketingowo-turystycznego kształtu. Wrocławskie inicjatywy, wydarzenia, artyści i artystki, zostały wyparte przez desant nazwisk i eventów spoza miasta. W 2012 roku brałem udział w powstawaniu Obywatelskiej Rady Kultury (ORK) przy okazji starań o ESK - mówi Marek Gluziński, członek Rady Kultury, weteran miejskich działań, który wcześniej prowadził między innymi kultową wytwórnię muzyczną Blend Records, czy klub Puzzle. Od tamtej pory wraz z innymi aktywistami angażowaliśmy się w działania zmierzające do reorganizacji systemu zarządzania kulturą w mieście, nie walcząc o interesy partykularnych grup z poszczególnych pól sztuki jak teatr, muzyka itd., ale skupiając się na tym, żeby sam proces realizacji polityki kulturalnej uczłowieczyć, otworzyć, uspołecznić. Rozczarowanie ostatecznym kształtem ESK było katalizatorem działań dla wielu, między innymi dla innego członka Rady, muzyka Tomasza Sikory. Dość szybko okazało się, że to zmierza w kierunku wykluczającym lokalne środowiska - mówi. Podsumowano to wydarzenie w raportach pisanych pod dyktando miasta, które pokazywały wielki sukces przedsięwzięcia. W politycznym sensie to naturalny odruch rządzących Wrocławiem, ale my, na dole tej drabinki, mieliśmy inne odczucia. Sztandarowym przypadkiem były „Dzikie pola”, wystawa pokazująca awangardowe dzieje Wrocławia od lat 70-tych, której nawet nie pokazano w trakcie trwania ESK - kwituje gorzko. Dla uczciwości warto dodać, że hurraoptymistycznej oceny wydarzenia nie podzielają wszyscy urzędnicy - Jerzy Pietraszek, dyrektor Wydziału Kultury, mówi wprost: Europejska Stolica Kultury to wydarzenie wyjątkowo konfliktogenne. Zgadza się również z tym, że nie odbyła się uczciwa ewaluacja działań podjętych przez miasto i ich wpływu na lokalne życie kulturalne.
Problem lokalności nie został rozwiązany przez siedem lat od zakończenia wydarzenia - mówi Iza Duchnowska, która również zasiada w Radzie Kultury. Jej perspektywa wykracza poza miasto i wskazuje, że brakuje politycznej woli do tego, żeby Wrocław stał się rzeczywistą stolicą regionu, a nie odrębnym bytem. Chce patrzeć w przyszłość: uważam, że Wrocław zyska zdecydowanie więcej, kiedy z dumą stanie się stolicą Dolnego Ślaska, pełnego bogactw kultury. Nietrudno zauważyć, że w tym kontekście zmarnowano potencjał Europejskiej Stolicy Kultury. Już wtedy można było wykorzystać energię drzemiącą w województwie, o którym Magda Piekarska, inna członkini Rady, mówi, że ma wręcz nieprawdopodobny dorobek kulturalny. Jednocześnie, moi rozmówcy i rozmówczynie przyznają, że pod kątem czysto marketingowym ESK było dla magistratu sukcesem. Nie tylko dla magistratu, ale, w mojej ocenie, całego miasta - podkreśla Duchnowska, wymieniając wymierny zysk dla branży hotelarskiej, gastronomicznej, czy ogólnie, biznesu. W 2029 roku polskie miasta mają kolejną szansę na ten tytuł. Swój start zapowiedziało już sześć miejscowości z Dolnego Śląska: Chocianów, Polanica-Zdrój, Bolesławiec, Ziębice, Świdnica i Wałbrzych. Marek Gluziński: anegdotycznie powiem, że nie bez powodu Wrocław chwilę po ESK chwalił się tytułem atrakcyjnego kierunku turystycznego (Best European Destination 2018). Ten turystyczny potencjał Wrocławia można sprawdzić: do pandemii rósł bardzo mocno. Ewidentnie struktury polityczne traktowały to jako drogę przyciągania turystyki i i biznesu do Wrocławia. Sporo ludzi zawiodło się lokalnym potencjałem wydarzenia, mieliśmy festiwal dużych wydatków i sprowadzonych spoza Wrocławia ludzi i wydarzeń o niewielkim, bądź zmarnowanym potencjale. Z przeprowadzonej niedawno diagnozy wrocławskiej kultury wynika, że tutaj brakuje właśnie głębokiej pracy wewnątrzsystemowej. Wiele osób się po prostu wycofało - mówi aktywista. Ale nie chce zupełnie przekreślać dorobku ESK: Wrocławski Instytut Kultury to jeden z największych plusów wydarzenia. Poza tym zachodzą zmiany, nawet jeśli są powolne, nawet jeśli nie dotykają najbardziej znaczących obszarów, którymi zarządzają po prostu politycy a nie ludzie kultury. Ten potencjał zmiany obudził się w 2012 roku, po przyznaniu nam tytułu ESK, wciąż istnieje, rozwija się i mam nadzieję, jest nie do zatrzymania!
Rozczarowanie ESK było katalizatorem do działania. Już w 2017 roku środowisko zaczęło spotkania podsumowające i bardzo szybko doszło do wniosku, że kluczowe jest uspołecznienie procesów rządzących miejską kulturą i większa partycypacja w podejmowaniu decyzji. Iza Duchnowska: moim celem nie była Rada, moim celem była zmiana. W postrzeganiu kultury, w podejściu do kultury u decydentów. Jeżeli nie wychodzi dialog, to próbuję do niej doprowadzić innymi sposobami. Czasami to zajmuje dużo czasu, ale jestem uparta. A że zmian nie było, to powstał pomysł Rady - mówi aktywistka. Duchnowska podkreśla również, że zainteresowanie partycypacją w decyzjach dotyczących lokalnej kultury jest w mieście duże. Jej zdaniem dobrym dowodem na to były same wybory do Rady. Wynegocjowaliśmy proces wyborów, które miały charakter masowy - dodaje - środowisko osób tworzących kulturę jest w jakiś sposób ograniczone, a tu była masa zainteresowanych. Na kongres i wybory zapisało się ponad 4 tysiące osób! Co świadczyło o tym, że ludzie bardzo liczą na zmiany i chcieli zagłosować - podsumowuje. Wybory do Rady towarzyszyły Kongresowi Kultury, który przypadł na pechowy, pandemiczny 2020 rok. Mimo zewnętrznych przeszkód, wybory się odbyły, a w Radzie zasiadło 8 osób z nadania społecznego i 7 ze strony miejskiej. Z perspektywy czasu, Jerzy Pietraszek samo wydarzenie ocenia mniej przychylnie: zainteresowanie Kongresem Kultury było nikłe. Dlatego uważam, że Rada Kultury przesadnie podkreśla swój mandat społeczny. Iza Duchnowska kontruje: na poszczególnych członków i członkinie Rady Kultury oddawano mniej więcej taką ilość głosów, jaka wystarczyłaby do wejścia do Rady Miejskiej.
Za mało decyzyjności rodzi konflikty
Rada Kultury to ciało doradcze, jej kompetencje skupiają się na rekomendacjach, które nie są wiążące. Oczywiście, przy dobrej woli ze strony samorządu i partnerskich relacjach między nim a stroną społeczną, rekomendacje mogą również stać się skutecznym narzędziem partycypacji. Niestety, z rozmów z członkiniami i członkami Rady Kultury jasno wynika, że rzeczywistość potrafi odbiegać od tej wizji. Iza Duchnowska podkreśla, że w sprawach kultury we Wrocławiu jest wiele do zrobienia i wskazuje na brak dokumentu strategicznego dotyczącego wrocławskiej kultury. Tomasz Sikora ubolewa nad tym, że brakuje systemowych rozwiązań dotyczących grantów na wydawanie płyt. Miasto finansuje różne wydawnictwa, ale kryteria przyznawania pieniędzy są niejasne i sprowadzają się do dobrych układów osobistych z urzędnikami. Jerzy Pietraszek przed takimi zarzutami broni się tym, że prowadzi konsultacje ze środowiskiem artystycznym. Jestem żywo zainteresowany rozmowami z artystami, prowadzę je całymi dniami, czasem i nocami - deklaruje dyrektor Wydziału Kultury - Mam gdzie zapytać, te decyzje nie są podejmowane arbitralnie. Wspieramy wartościowe inicjatywy, co roku mam do rozdysponowania 130 tysięcy złotych na dofinansowanie wydawnictw płytowych - podsumowuje. Wiem, że spora część środowiska muzycznego wierzy w dobrą wolę dyrektora, sam mam również raczej dobre doświadczenia: dla transparentności dodam, że jeden z projektów, w których biorę udział, również został wsparty dofinansowaniem Ale podczas rozmowy z Jerzym Pietraszkiem, skądinąd sympatycznej, nie mogłem opędzić się od wrażenia, że nie do końca rozumie na czym polega problem. W jego ocenie system działa, bo wierzy w merytoryczną wartość swoich decyzji, a sporą część krytyki traktuje jako ataki osób o niespełnionych ambicjach, czy zawiedzionych odmową ze stroną urzędu. Dlatego warto podkreślać, że w krytyce ze strony społecznej nie chodzi o jednostkowe decyzje, a zmianę systemu na bardziej demokratyczny, czyli taki, w którym urząd nie podjemuje decyzji w zupełnej izolacji od środowiska, którego te decyzje dotyczą. Oczywiście, dyrektor Pietraszek może mieć pretensje o styl wyrażania pewnych zarzutów, ale sam przyznaje, że w sprawach artystycznych temperatura potrafi być wysoka. Tu również mam dobre wieści dla pana dyrektora - w bardziej partycypacyjnym układzie, strona miejska będzie mniej narażona na zarzuty natury osobistej.
W teorii, rekomendacje Rady Kultury mogłyby zmniejszyć wrażenie arbitralności decyzji płynących z magistratu. Iza Duchnowska: większość naszych rekomendacji przez dwa i pół roku zostało odrzconych albo powiedziano nam, że miasto już je realizuje, co w naszej ocenie nie było prawdą. Marek Gluziński: jednogłośnie przyjęto rekomendację ewaluacji dyrektorów instytucji kultury. Jest to przykład na to, że w wielu sytuacjach Rada zachowała się godnie. Można powiedzieć, że wypuszczaliśmy dobre rekomendacje, ale odbijały się od przedstawicieli prezydenta miasta. Z tej dotyczącej sposobu powoływania dyrektorów również nic nie wynikło. Rada w całości ma sens i w wielu kwestiach zgadzamy się z częścią rady prezydenta - podkreśla. Wiele moich rozmówców i rozmówczyń wskazuje na problem komunikacji ze stroną miejską i jej brak chęci do partnerskiego dialogu. Duchnowska: w tej kwestii urzędnicy zbudowali mur wokół prezydenta, odnoszę wrażenie, że wiele kwestii, o których rozmawiamy na Radzie jest nieprzekazywana, albo przekazywana w barwach wojennych, z dodawaniem wyimaginowanej nakładki politycznej. Co jest nieprawdą, bo nam zależy na dialogu. To, że osoba, któa z nami głosuje za rekomendacjami, a potem nie wprowadza ich jako dyrektor wydziału kultury, traktuję jako stratę naszego wspólnego czasu. Marek Gluziński: proces wyborczy został zrealizowany świetnie, partycypacyjnie, we współpracy między stroną społeczną i instytucjami. Problemem jest pryzmat, który zniekształca informacje, stygmatyzuje, insynuuje, upolitycznia i przedstawia wszystko jako walkę. Analogiczna rada działa w Warszawie i tam ten dialog jakoś działa, a we Wrocławiu jako ludzie kultury jesteśmy w klientelistycznym trybie klamkowania, jak w PRL - mówi aktywista. Jerzy Pietraszek widzi sprawę inaczej: to, co zdarzało mi się usłyszeć w trakcie obrad Rady, bywało upiorne, a mam porównanie, bo zasiadam w kilku takich gremiach. Odnoszę wrażenie, że wielu osobom zasiadającym w Radzie marzy się wpływ na personalia i bezpośrednie decyzje. Takim osobom mogę tylko polecić, żeby wystartowały w wyborach do Rady Miejskiej.
Strona społeczna twierdzi, że Inaczej traktuje się pomysły i rekomendacje ze strony miejskiej, inaczej te wychodzące od osób z nadania społecznego. Magda Piekarska przytacza jedną z takich sytuacji: wnioskowaliśmy o systemowe wsparcie dla artystów z Ukrainy, proponowaliśmy tzw. wyjazdy wytchnieniowe. Bez powodzenia. Natomiast kiedy Konrad Imiela, szef artystyczny Capitolu zaproponował powołanie potrzebnej skądinąd nowej nagrody teatralnej we Wrocławiu, pan dyrektor Pietraszek powiedział: oczywiście, proszę bardzo - mówi z rozczarowaniem w głosie. Delikatna przewaga strony społecznej w Radzie została jeszcze bardziej osłabiona po tragicznej śmierci jednego z jej członków, Pawła Jarodzkiego. Piekarska: kolejny raz domagamy się powołania przedstawiciela strony społecznej na miejsce Pawła Jarodzkiego, kolejny raz słyszymy o ekspertyzach prawnych, których nikt nam nie chce pokazać i które to uniemożliwiają. Upór władz miasta, żeby nie powoływać kolejnej osoby ze strony społecznej jest dla mnie niepokojący. Łącznie z innymi sygnałami ze strony prezydenta, pokazuje, że jesteśmy kwiatkiem do kożucha. Nasza rola robi się coraz bardziej idiotyczna: spotykamy się po kilka godzin, ale mamy poczucie bezsensu.
Piekarska nie jest odosobniona w swojej frustracji, z rozmów z osobami zasiadającymi w Radzie przebija się głębokie rozczarowanie. Praca w kulturze poza wymiarem komercyjnym potrafi być trudnym doświadczeniem, rozbijającym się o niedobory budżetowe i arbitralne decyzje urzędów i instytucji. Na pytanie o poprawę skuteczności działania Rady, niemal wszystkie osoby, z którymi rozmawiam, sugerują zmianę władz samorządowych. Wskazują nie tylko na osobiste, zabetonowane od lat ukłądy, ale także na kruche ego decydentów. Tomasz Sikora: Jacek Sutryk w wyborach zapowiadał uspołecznienie kultury i większą partycypację. Okazało się, że zostaliśmy haniebnie oszukani. Tworzono różne narracje antagonizujące stronę społeczną - metafora jednego z aktywistów została zaprezentowana jako nawoływanie do przemocy. Mam tezę, że prezydent o wielu sprawach wie, ale lubi się obrażać. Swoją drogą, był tylko na dwóch spotkaniach Rady. A kiedy TOK FM zapraszało nas na audycję, urząd wywierał presję, by tego nie robić - mówi aktywista. Sikora przytacza jeszcze jedną znamienną sytuację: nominacje do Rady Kultury były jedynymi dostarczonymi pocztą, mimo, że nominacje do innych Rad, powoływanych w podobnym czasie, przekazano osobiście. Takich historii jest więcej i wyłania się z nich kuriozalny obraz doradczego ciała powołanego przez samorząd, który nie chce mieć z nim zbyt wiele do czynienia. Jak słyszę z wielu stron, inne Rady przy wrocławskim samorządzie mogą liczyć na o wiele bardziej poważne traktowanie, a ich rekomendacje są przyjmowane i wprowadzane w życie. Być może prezydent Jacek Sutryk, wcześniej dyrektor Departamentu Spraw Społecznych, pod który podlegają sprawy kulturalne, czuje się osobiście odpowiedzialny za te tematy. Ale czy to powód do tego, żeby utrącać jakiekolwiek próby demokratyzacji decyzji dotyczących kultury? Od kilku osób słyszę tę samą szokującą historię. Jeszcze w trakcie wyborów do Rady Kultury Magda Piekarska wylosowała pytanie o powołanie wiceprezydenckiego stanowiska do spraw kultury. Odpowiedziała, że to dobry pomysł, co spotkało się z furią prezydenta, gniewnie obwieszczającego, że nikt nie będzie mu modelował urzędu. To chyba najlepsze podsumowanie podejścia magistratu do partycypacji. Upiornie zabawnym epilogiem tej sytuacji jest to, że ostatnio powołano dokładnie taki urząd. Z jednej strony środowisko kulturalne cieszy się, że jego postulat został wreszcie spełniony i z osobą Bartłomieja Ciążyńskiego, człowieka od lat kierującego się wrażliwością społeczną, wiązane są spore nadzieje. Z drugiej podnoszą się głosy, że ten ruch to bardziej element walki politycznej w gorącym przedwyborczym okresie, aniżeli ukłon w stronę środowiska.
Więcej demokracji to korzyść dla wszystkich
Jerzy Pietraszek nie podważa sensu istnienia Rady Kultury, nawet jeśli nie zgadza się do końca z obecną formą jej działania. Uważam, że narracja o Radzie została zdominowana przez grono osób nadaktywnych na Facebooku. Od początku stałym elementem gry są długie prace nad protokołami z posiedzeń, Rada zajmuje się sama sobą, dominuje chęć autopromocji - ocenia urzędnik. Rzeczywiście, przeglądając protokoły i sprawozdania z działań Rady, można zauważyć pewne biurokratyczne dyskusje, ciągnące się odrobinę zbyt długo. Ale widzę w tym pewnego rodzaju psychologiczny mechanizm obronny: skoro Rada nie ma zbyt wielkiego przełożenia na rzeczywistość, próbuje opanować choćby biurokrację.
Liberałowie lubią wielbić demokrację, ale na przykładzie wrocławskiego magistratu widać, że kiedy przychodzi do dzielenia się decyzjami ze społeczeństwem, to uwielbienie wyczerpuje się dość szybko. Magda Piekarska: wstępne plany założenia Rady Kultury, wypracowywane na spotkaniach ze stroną społeczną, zmieniły się w trakcie kadencji prezydenta Sutryka, który szybko przeszedł od deklaracji otwartości na dialog ze stroną społeczną, do postawy nieomylnego boga. Marek Gluziński na źródła tej sytuacji wskazuje niedojrzałość polskiej polityki samorządowej: wydaje mi się, ze to jest wynik tego, jak struktury samorządowe realizują swoją politykę. Czyli przez pryzmat brutalnej, krajowej polityki. Podziału na tych, którzy realizują linię partyjną i tych, którzy są antagonistami, zagrożeniem. Spora część urzędników starej daty i młodzi, co weszli w stare buty, przyjmują ten model polityki, który jest łatwy do stosowania w praktyce. Gdyby widzieli więcej niuansów, wymagałoby to czasu, cierpliwości i zaangażowania. W polityce nie liczy się wielogłos, liczy się linia, którą można przyjąć - podsumowuje. Iza Duchnowska: odnoszę wrażenie, że od kilku lat wrocławska kultura jest w kryzysie. Mamy pierwszy krok zrobiony, teoretycznie partycypacyjny. Mamy Radę Kultury. Ale brakuje tego drugego kroku, żeby strona urzędnicza realnie się otwierała na głosy tej Rady. I dodam jako przykład, że Rada Kobiet, również działająca przy Prezydencie, funkcjonuje wspaniale. Kibicuję jej z uwagą. Pani reprezentująca urząd jest totalnie otwarta na dialog, negocjuje postulaty i je wprowadza. W Radzie Kultury nie dostaliśmy osoby, która jest otwarta na dialog.
Nad wrocławską Radą Kultury zbierają się ciemne chmury. Jej członkinie i członkowie ze strony społecznej obawiają się, że przyszłość ciała jest zagrożona, o czym może świadczyć choćby brak wybrania nowej osoby za Pawła Jarodzkiego. Jeżeli Rada ma być ciałem tylko na papierze, to uważam, że wybory będą inaczej skonstruowane, mniej partycypacyjne - mówi jedna z moich rozmówczyń i nie jest w swoich obawach odosobniona. Tymczasem Wrocław się rozrasta, od niedawna może dumnie głosić, że jest milionowym miastem. Aspiracje, rozbudzone na długo przed przyznaniem tytułu Europejskiej Stolicy Kultury, również rosną. Do ich spełnienia potrzeba dialogu ze środowiskami kulturalnymi, większej współpracy w ramach regionu i o wiele bardziej otwartej postawy magistratu. Liberałowie lubią straszyć pisowskim autorytaryzmem i niszczeniem demokratycznych instytucji. Tymczasem na poziomie samorządów zdarza im się działać podobnie, zapominając, że to właśnie zamknięcie na obywatelski głos wyniosło skrajną prawicę do władzy. Rozmawiając zarówno ze stroną społeczną, jak i miejską, zauważyłem ogromną komunikacyjną przepaść, która jest głównym zarzewiem konfliktu. Magistrat ma obawy przed dzieleniem się kompetencjami i decyzyjnością, co w dobie niszczenia samorządów przez władzę centralną jest w jakimś stopniu uzasadnione. Z kolei strona społeczna przypisuje miastu jak najgorsze intencje, bo nie czuje się traktowana jako równa partnerka do rozmów. Trudno mi uwierzyć w to, że po jednej i drugiej stronie dominują osoby konfliktowe, egocentryczne, czy nadmiernie ambitne.
Tu trzeba podsunąć raczej jaśniejszą interpretację: obecny system, nadający zbyt małe kompetencje stronie społecznej i uniemożliwiający partycypację inną niż wybory co kilka lat, jest na wyczerpaniu. Różne środowiska czują frustrację, bo nie mają zbyt wielkiego wpływu na decyzje, które ich dotyczą. Miasto jest przytłoczone rosnącymi obowiązkami przy coraz większej presji fiskalnej, a urzędnicy i urzędniczki muszą mierzyć się z mniej lub bardziej słusznymi atakami obywatelskimi i politycznymi ambicjami zwierzchników. Wrocław jest skrajnym przypadkiem, ale z pewnością niejedynym - kryzys samorządności nie ma barw partyjnych, bo na demokratyzację różnych procesów decyzyjnych siąkają zarówno zatwardziali pisowcy, jak i liberałowie. To wynik długiego procesu nękania rodzimej samorządności różnymi wstrząsami, a jego efektem jest upartyjniona, a czasami wręcz antagonistyczna forma sprawowania rządów. Tam, gdzie ciała takie, jak Rada Kultury są traktowane poważniej, jest mniej konfliktów. Moi rozmówcy i rozmówczynie za pozytywny przykład uznają Warszawę, gdzie mimo różnych sporów, strona społeczna czuje się przynajmniej wysłuchiwana. Jako bierny i aktywny uczestnik kultury i dumny wrocławianin, trzymam kciuki za bardziej otwartą politykę magistratu. Odpowiedzią na wyzwania współczesności i przyszłości jest więcej partycypacji, nie feudalizm z wysokości oblężonej twierdzy. Skorzystamy na tym wszyscy, niezależnie od zajmowanych stanowisk.