Kiedy tyracie w polu, Luna wam zaśpiewa i poleje keczupu
Sztuka stanie się domeną klas wyższych. Zupełnie jak w czasach feudalnych.
Wybaczcie, że materiały na Drace pojawiają się z mniejszą regularnością. Od jakiegoś czasu pisanie nie jest moim głównym źródłem zarobku (a podcasty wstrzymała perfidna infekcja gardła, z którą walczę już drugi tydzień - uważajcie na siebie w tę pokrętną pogodę), co dotyczy coraz większej liczby osób z branży. Sporo aktywnych jednostek krytyki muzycznej i artystycznej oddaje swoje pióro i czas również - a w wielu przypadkach przede wszystkim - działalności, powiedzmy, rynkowej. Po prostu - operowanie na polu kultury zazwyczaj nie pozwala na utrzymywanie się na jakimkolwiek poziomie. Stawki za teksty w publikacjach internetowych nie uwzględniają inflacji i od lat pozostają na tym samym poziomie, a w fizycznej przestrzeni możliwości jest coraz mniej. Czasami staje się przed wyborem: poświęcić dwa-trzy dni na materiał, który warto zrobić, bo jakieś zjawisko artystyczne jest niedowartościowane, czy przyhustlować w innej działalności, co przyniesie potencjalnie trzy razy więcej pieniędzy. Dla ludzi pióra alternatywą jest marnowanie duszy w haniebnej praktyce marketingowej i pijarowej, która nie wymaga żadnego talentu, ani umiejętności, ale przynosi zysk. Dla wielu to status quo, który trzeba przyjąć w milczącej pokorze, ale akurat staram się do tej grupy nie dołączać i na każdym kroku będę podkreślał: ten system jest zgniły i tracimy na nim wszyscy poza bardzo wąską, elitarną grupą.
Bez potężnej interwencji państwa w sektor kultury i media publiczne, sytuacja będzie się tylko pogarszać. Można argumentować, że w mediach to się już stało, ale byłem krytykiem formy tych zmian od samego początku. Ostatnio pojawiły się również informacje, że nowe władze wypychają kadry mediów publicznych na umowy b2b i śmieciówki, obalając ostatnie bastiony solidnego zatrudnienia dla dziennikarzy i dziennikarek. Niestety, zmiany przeprowadzane rękami opętanych wolnorynkowymi dogmatami liberałów będą tylko na gorsze. To kwestia ideologii, zupełnie odklejonej od faktów i badań wskazujących na jakość mediów publicznych jako skutecznej linii obrony przed dezinformacją i degrengoladą sfery publicznej. Zbyt łatwo łyknęliśmy podstęp, który praktycznie każdą ludzką aktywność każe rozpatrywać w kategoriach materialnych korzyści, czemu służy np. zupełnie bzdurne straszenie długiem publicznym. Niedługo jedyne wartościowe materiały zostaną za paywallami, a darmowy dostęp (tradycyjny atut mediów publicznych) w całości przejmie sieka generowana przez AI i kiepsko ukrywane pseudoreklamy. Jak bardzo te problemy pogłębiają same platformy i dlaczego współczesny internet jest wrogi użytkownikom i użytkowniczkom ładnie nakreśli wam Ed Zitron, choćby w tej rozmowie.
To wszystko łączy się z punktem wyjścia do dzisiejszych, niezbyt wesołych rozważań, czyli ujawnieniem kolejnego nepo baby. Tym razem to Luna, polska kandydatka do tegorocznej Eurowizji. Jej twórczość poznałem przypadkiem, karcącą ręką Marka Sierockiego, która sięgnęła po mnie podczas wizyty u babci pewnej niedzieli. Muzyka Luny jest przezroczysta, ani dobra, ani zła, uwikłana w pretensjonalny artyzm podpięty pod generyczny pęd do mainstreamowego sukcesu. Czy winę za ten trend powinna wziąć na siebie Sia, a może Madonna? Jest w nim pewny pozytyw: daje pracę absolwentom i absolwentkom szkół baletowych, chętnie zatrudnianym do takich klipów. Wzruszyłem ramionami, poszedłem dalej. Kilka dni później dowiedziałem się, że Luna to dziedziczka imperium Dawtony, zbudowanego na keczupie i puszkach z kukurydzą. Nagle ta nijaka artystka stała się interesująca!
Przypadek Luny, ale również Sanah, Kwiatu Jabłoni i masy, masy innych upiorów nawiedzających nasze społecznościówki niczym wykręcona wersja Dickensa, jest znamienny dla kryzysowego momentu, w jakim znajduje się kapitalizm. Koszty życia rosną, kurczą się możliwości zawodowej realizacji poza najbardziej hardkorową sprzedażą duszy na wolnym rynku. Twórczość, która chce osiągnąć sukces, potrzebuje do tego coraz więcej kapitału inwestycyjnego. Upadł sieciowy potencjał na operowanie w duchu DYI, bo algorytmy będą premiować tylko treści tworzone pod konkretny standard technologiczny. Co objawia się choćby tym, że uploady z najnowszych urządzeń pozycjonują się lepiej niż te ze starszych (Instagram), czy odpowiednia paleta brzmieniowa zwiększa szansę na łaskę playlistowych robotów (Spotify). Publiczność przyzwyczaja się do określonego wyglądu, estetyki i brzmienia, a algorytmy najskuteczniej karmią mainstreamowe, wypłaszczone i sprokurowane twory.
Wielokrotnie pisałem o destrukcji średniego rejestru w branży muzycznej, ale to szerszy problem. Klasa średnia jest coraz bardziej osłabiana, a możliwości awansu klasowego są coraz mniej dostępne. Cofamy się do czasów premodernistycznych, kiedy sztuką zajmowała się tylko klasa wyższa, reszta zapieprzała w cierpieniu i frustracji. Jeśli nie dysponujesz przywilejem klasowym, masz coraz mniej możliwości samorealizacji. Na ciągłe karmienie algorytmów potrzeba pieniędzy i coraz więcej czasu, bo rywalizacja muzyki niezależnej z mainstreamową ofertą odbywa się na tym samym, mocno nierównym polu. To wszystko dzieje się przy ogłuszającym akompaniamencie fałszywych wskaźników makroekonomicznych, które pokazują, że linia idzie do góry. Jak to, jest źle, skoro linia idzie do góry?!
Nigdy nie zapomnę szoku, jaki przeżył mój serdeczny kolega po przeprowadzce do Babilo… Warszawy. Ziom, ci wszyscy ludzie od muzy to żyją z jakichś biznesów od starych, albo są czynszożercami, bo im starzy po kilka mieszkań pokupowali! I tak to się toczy. Jednym z większych kłamstw obecnego systemu jest sugestia, że zaglądanie innym do portfela to coś złego. Nic bardziej mylnego. Dopiero po poznaniu materialnych warunków w jakich wszyscy operujemy, można sobie uświadomić rozmiar klęski jaką ponosimy jako społeczeństwo. Państwo ma narzędzia do tego, żeby to zmieniać, inwestować w kulturę, budować mieszkania, finansować zdrowe media publiczne, które rzucają wyzwanie komercyjnemu ściekowi nie tylko jakością treści, ale również warunkami zatrudnienia. Wybiera inaczej, dosypując bankom, deweloperom i przedsiębiorcom, którzy od lat w dyskursie publicznym są prezentowani jako skrzyżowanie Chrystusa z najbardziej uciskaną mniejszością etniczną. Naiwnym jednostkom kupującym bajki o wstawaniu o trzeciej rano, żeby zostać nowym Elonem, polecam konfrontację z rzeczywistością, w której wszyscy miliarderzy przed trzydziestką odziedziczyli majątki, a większość uważa się za milionerów w kryzysie, a nie kogoś, kto tak naprawdę jest jedno potknięcie od zupełnej katastrofy życiowej.
Czy mam pretensje do Luny i innych koszmarków wydobytych spod gór złota tatusiów? Niekoniecznie. Na ich miejscu robiłbym to samo, realizował się w miałkim popie, zamiast zdobywać kolejne szczeble managementu w fabryce keczupów. Czy Luny i sanahy zajmują jakieś mityczne miejsce prawdziwym artystom i artystkom? Też wątpliwe, bo mainstream jest stworzony przez kapitał dla innych funkcjonariuszy kapitału. To tu mogą oddawać swoją niesforną dziatwę, która wybrała Eurowizję zamiast szkoły ludobójstwa w Londynie. Kto wie, może gdyby jej życie potoczyło się inaczej, to sanah doradzałaby bankom, ile trzeba jeszcze dolać pieniążków izraelskim zbrodniarzom wojennym (jej ojciec jest jednym z naczelnych demonów w Ernst&Young). A tak to przynajmniej ma sałatkę w Żabce! Wy też możecie, o ile macie rodzinę na najwyższych szczeblach najbardziej diabelskich korporacji na świecie.
Powoli zbliżamy się do najgorszych konsekwencji zdychania imperiów rosyjskiego i amerykańskiego. Pieniądze, które powinny iść na budownictwo komunalne, zieloną transformację, służbę zdrowia i kulturę, wrzuca się do krwawej machiny wojennej. Jeden procent odbiera reszcie coraz więcej, nie tylko przez wyzysk, ale również przez kolonizowanie obszarów, które wcześniej pozwalały na relatywną poprawę losu. Mamy coraz mniej wspólnych przestrzeni, nietkniętych zgniłą logiką rynku - tzw. trzecie miejsca (poza pracą i poza domem) w zasadzie nie istnieją jeśli nie zapłacisz i dotyczy to nawet sprawy tak przyziemnej, jak toaleta. Katastrofa klimatyczna, przytulona biernością państw uzależnionych od paliw kopalnych dostarczanych przez dosłowne potwory, uderzy w nas z siłą, jakiej nie przewidziały żadne modele naukowe. Zadbajmy o siebie, najbliższych i uszczknijmy odrobinę szczęścia w agonii świata.
Dobrym narzędziem jest muzyka, nawet jeśli przegrywa z rynkowym lewiatanem. Trzy płyty, o których muszę napisać:
Teo Olter Quintet - In Pursuit of Happiness: Rodzimy jazz rozwija się pięknie i interesująco, a w jego obrębie jest coraz więcej dystynktywnych nurtów, rzadko kiedy powielających standardy, czy siebie nawzajem. Kwintet Teo Oltera sytuuje się w rwanych wodach, z mocnymi akcentami na perkusji w wydaniu Oltera i życiówką Tadeusza Cieślaka na tenorowym saksofonie. Aranżacje na albumie prezentują się w formie intrygujących puzzli, brzmienie jest selektywne i oddające pole każdej z osób, które przyłożyły się do przyjemnej całości. Sposób gry Oltera jest charakterystyczny, bez spłacania długów wobec inspiracji, co jest imponującym dokonaniem jak na wiek muzyka. Niesamowity materiał, równy od początku do końca.
Bagus Shidqi - Njondhal Njondhil: Kolejny banger z wytwórni 1000Hz (o której ode mnie więcej w przyszłym tygodniu w Krytyce Politycznej). Tym razem tradycyjny gamelan w nowoczesnym, samplowo-MIDI kontekście. Album brawurowy, satysfakcjonujący i stworzony z ogromną dozą radości. Mimo krótkiego czasu trwania, nie zostawia nas z poczuciem niedosytu, wprost przeciwnie. Najbardziej podobają mi się tutaj energiczne wokale w tle i galopująca warstwa rytmiczna. Bagus Shidqi odświeża tradycję z szacunkiem i kreatywnością, a że gamelan cieszy się u nas relatywnie sporym powodzeniem, to tym mocniej zachęcam do zapoznania się z jego twórczością.
Jacob Collier - Djesse Vol. 4: O tym koszmarku miałem napisać cały tekst, ale zdarzyło się życie. Niemniej, trudno mi zostawić tę krindżówę w spokoju, bo zaręczam wam, że to jedna z najgorszych płyt tego roku, a kto wie, może i kilku ostatnich lat. Collier jest bardzo utalentowanym muzykiem, ale swój talent i umiejętności zaprzęga do najbardziej rozmemłanego, sonicznie sprzecznego, disneyowskiego bullshitu jaki istnieje po tej stronie cukrzycy. W jakimś sensie ten wysryw jest imponujący i dostarczający rozrywki, bo dawno się tak nie uśmiałem, kiedy ktoś próbował dropów w stylu Bring Me The Horizon, jednocześnie aplikując do któregoś z centrów jogi. Wcielenie wszystkiego co złe w obiegu grammy-centrycznym i dowód na to, że można wiedzieć absurdalnie dużo o muzyce i wciąż spektakularnie wywalić się na ryj. Polecam!